LEKARZ RODZINNY

autor: Janusz Kołodziejczyk

Podobno wszyscy chcemy być zdrowi. Tak deklarujemy… ale co robimy aby tak było?
Istnieje (podobno) grupa ludzi bardziej świadomych niż reszta naszego społeczeństwa, że zdrowie nie tyle zależy od lekarza, ile w głównej mierze od nas samych. Że – nie tyle leki, ile zdrowy tryb życia zapewnia zdrowie.
I mimo tego, że wyleczenie chorego jest sztuką, to jeszcze większą sztuką jest niedopuszczenie do choroby.

W starożytnych i średniowiecznych Chinach, lekarz rodziny był wynagradzany, gdy jego podopieczni byli zdrowi. Gdy chorowali – pieniędzy nie było.
W dzisiejszej Polsce powszechnie narzekamy na jakość opieki medycznej – jak się jednak okazuje najmniej, na tzw. Podstawową Opiekę Zdrowotną (POZ), gdzie – jeżeli wybraliśmy sobie na lekarza domowego (Lekarza Rodzinnego specjalistę medycyny rodzinnej), który ma największe kwalifikacje w POZ i jest właścicielem przychodni i kontraktu z NFZ – to możemy liczyć na to, że lekarz ten jest kompetentnym aby prowadzić ku zdrowiu całą rodzinę; dzieci (łącznie z niemowlętami), rodziców i dziadków.
Bo Lekarz Rodzinny to nazwa zawodu, a nie przychodni.
Tego można oczekiwać prawie w całej Polsce – ale nie w stolicy i Łodzi, gdzie w dalszym ciągu dominują socjalistyczne molochy, w których pacjent trafia na „jakiegoś” lekarza , który go najczęściej nie zna, nie zna jego rodziny, warunków życia, upodobań, nałogów itp.
Obie strony są tam dla siebie przeważnie anonimowe (widzą się często po raz pierwszy i ostatni), a kontakt jest czysto formalny – życzeniowy; pacjent życzy sobie skierowania na… i do…, a lekarz; aby delikwent/ka jak najszybciej opuściła gabinet, bo w poczekalni długa kolejka zniecierpliwionych petentów.
No nie tak…

Ale każdy przecież może wybrać; albo właśnie taką Przychodnię POZ (gdzie na etacie lekarza pierwszego kontaktu, może spotkać np. lekarza ostatniego kontaktu – anatomopatologa 🙂 lub w najlepszym razie internistę lub pediatrę) – albo Praktykę Lekarza Rodzinnego, gdzie przyjmie go OMNIBUS – Lekarz Rodzinny.
Ale jeżeli nie interesują nas kwalifikacje lekarza, a wygląd przychodni?
Sami przecież decydujemy.
To gdzie szukać winnych?
Winni są na pewno ONI, a nie MY.
Czyżby!?
Minęło już ponad 20 lat, odkąd pojawili się u nas pierwsi Specjaliści Medycyny Rodzinnej – specjaliści od całego człowieka, ba… od całej rodziny.
Jest to jedna z najbardziej cenionych specjalizacji na świecie i jedna z najtrudniejszych – bo wymaga wiedzy z zakresu wszystkich dziedzin klinicznych, na poziomie podstawowym jak i prawie specjalistycznym.
Bo jednak wielką sztuką jest zarówno; leczyć wszystkich z wszystkiego na poziomie podstawowym – przy wyposażeniu tylko w słuchawki, glukometr, ciśnieniomierz, ekg. i WIEDZĘ – jak też przekazać go we właściwym momencie specjaliście, wyposażonemu w aparaturę która jest za droga, aby była w każdej placówce POZ.

Czy wiemy; jaki zakres wiedzy powinien mieć lekarz pierwszego kontaktu?

Gdy z gabinetu lekarza POZ (którym najczęściej niestety nie jest Specjalista Medycyny Rodzinnej – LEKARZ RODZINNY, od którego jest ona wymagana), wyjdzie kolejny pacjent – to za chwilę w drzwiach może stanąć: mężczyzna, albo kobieta, kobieta w ciąży, kobieta z niemowlęciem karmiąca piersią, dziecko, starzec, chory somatycznie, chory psychicznie.
Ale… z chorobą ucha, oka, serca, żołądka, odbytu, tarczycy, jajnika, skóry…
Z astenią, parafrenią, raną, złamaniem, wyciekiem, naciekiem, ADHD, zezem, świerzbem, jąkaniem, gruźlicą, nowotworem…
Trzeźwy, pijany, narkoman, mitoman, śmierdzący, milczący, płaczący… i każdy inny.
A lekarz POZ musi wykazać się wiedzą i „obyciem” zawodowym, aby stawić im kompetentnie czoła – nie odsyłając od razu do specjalisty.
Nie może powiedzieć; to nie moja dziedzina.

Niestety, w bardzo wielu polskich głowach do dziś istnieje przeświadczenie, że leczyć potrafią tylko specjaliści, a „rodzinny” to może najwyżej kierować – wg schematu:
chora noga – NOGOLOG,
chora nerka – NERKOLOG,
chore oko – OKOLOG…
Zgłaszają się więc zamiast do doktora – do jego pieczątki (bo własnej nie mają) – bo jemu nie ufają, bo sami wiedzą od niego lepiej, że: ucho – to UCHOLOG, a serce – to SERCOLOG. Bo im się należy.
Bo dostąpić kontaktu ze specjalistą, to wyzdrowieć. Jaka ta medycyna prosta…
Czy warto być w Polsce lekarzem domowym ludzi twierdzących, że tak powinna wyglądać opieka medyczna? „Przebacz im, bo nie wiedzą co czynią?”…
Po specjalistach trzeba niestety często „pozamiatać”. Każdy z nich (w przychodniach czy szpitalach) przepisuje „swoje” leki – najczęściej nie zwracając uwagi na te, które chory już otrzymał wcześniej. Dochodzi więc często do dublowania dawek.
Ktoś musi więc być doradcą – kierownikiem leczenia i mecenasem chorego na niwie medycznej, aby nie dopuścić do przedawkowań czy innych działań ubocznych.
Lekarz Rodzinny jest kimś takim na całym świecie – tylko nie w Polsce.
Tu duma specjalistów, nie pozwala im uznać, że „jakiś ogólny” może zakwestionować ich decyzję. A tłum wiedzący, że tylko specjalista w szpitalu może dać słynną kroplówkę wzmacniającą, oczekuje – WYMAGA od ogólnego tylko skierowań.
Taką świadomość o wiedzy i umiejętnościach LEKARZA RODZINNEGO, który jest Specjalistą Medycyny Rodzinnej – tak jak INTERNISTA jest Specjalistą Chorób Wewnętrznych, a Dermatolog Specjalistą Chorób Skóry – ma (wg. moich doświadczeń) około 80% rodaków.
Rzadko wybieramy w Polsce lekarza POZ ze względu na jego kwalifikacje. Najczęściej wybieramy przychodnię – firmę; jej logo, budynek.
Jakiś przystojny lekarz tam powinien się znaleźć…

W zasadzie, to od zawsze jestem lekarzem rodzinnym (do tego zwłaszcza przygotowywały mnie studia w WAM – Wojskowej Akademii Medycznej) – bo bezsprzecznie, prawdziwą sztuką jest umieć leczyć całego człowieka, a w zasadzie UMIEĆ UTRZYMAĆ GO W ZDROWIU.
Tak zawsze widziałem swój fach.
To znacznie większe wyzwanie niż leczyć jeden układ, czy jedną grupę chorób (pomijając, że należy leczyć człowieka, a nie chorobę).
I dziś wyjeżdżając na urlop – raczej nie zatrudnił bym jako swojego zastępcę w mojej praktyce; chirurga, okulistę czy innego specjalistę – z całym szacunkiem dla ich umiejętności ( bo ich kompetencje i praktyka są bardzo konkretne), ale tylko w wycinkowym obszarze wiedzy i umiejętności medycznych.

Obecny polski system organizacji/finansowania OCHRONY ZDROWIA, zakłada płacenie specjalistom za wizytę, a w POZ za zapisanego pacjenta.
Dzięki temu, specjaliści mogą skłania
pacjentów do jak najczęstszych wizyt (np. kardiolodzy uparcie chcą leczyć pacjentów z nadciśnieniem tętniczym, czy stabilną chorobą wieńcową, a najbardziej „chorych na cholesterol” :)) mimo iż w POZ robi się to lepiej – bo tu nie ma kolejek, a konsultacje potrzebne są często i na już.
Specjaliści powinni być rozliczani nie za ilość przyjęć, lecz częstość hospitalizacji swoich pacjentów, a ci z POZ za ilość skierowań do specjalistów.
Bo – czym chory rzadziej w szpitalu, tym specjalista skuteczniejszy, a rzadziej u specjalisty – lekarz umie i potrafi więcej.
Płacenie w POZ co miesiąc za zapisanego pacjenta (nie za wizytę), wymusza sytuację, aby pacjent był zdrowy. Taki wymóg odtwarza więc model chiński – gdzie profilaktyka prowadziła do zdrowia, a leczenie było ostatecznością.
Logiczne? Jak najbardziej!
Więc lekarz POZ który to „wyczai”, może mieć satysfakcję z uprawiania zawodu i wdzięczność pacjentów za PRZEWLEKŁE ZDROWIE.
Ale patrząc z lotu ptaka na sytuację w Polsce – tak się nie dzieje.
Czemu? Bo kolejki w poczekalniach, BRAK CZASU dla pacjentów?…
A w mojej przychodni zwykle nie ma kolejek. Gdy dwie osoby siedzą w poczekalni – trzecia gdy to widzi, mówi: „Taka kolejka… przyjdę jutro”.
Ja mam czas dla swoich pacjentów – tyle ile trzeba (20- 30 minut, albo więcej). Rozmawiam z nimi – edukując.
Edukuję ich tak już od 20 lat, zastępując Ministerstwo Oświaty.
Znam swoich pacjentów po imieniu. Znam ich problemy. Różne…
Moi zmiennicy chętnie mnie zastępują, bo moi pacjenci prawie nie chodzą do nich pod moją nieobecność – chyba że bardzo muszą.
Jestem nie tyle lekarzem, co mentorem ludzi którzy mnie wybrali.
Oczywiście gdy trzeba leczę, ale głównie prowadzę ich ku zdrowiu, pocieszam w chorobie i dbam aby żyli i odchodzili z godnością.
Ale uświadamiam im; że nie mogę dbać o nich bardziej, niż oni sami o siebie.
Jestem niestety rozczarowany postawą większości moich rodaków wobec naszej Ochrony Zdrowia – bo to my wybierając lekarza, nagradzamy go ułamkiem swojej comiesięcznej składki, pozwalając mu tym spłacać wszystkie kredyty (pacjent jest dobrodziejem lekarza).
Jeśli zaś nasze składkowe pieniądze przyznamy komuś przypadkowemu – bo wybraliśmy najbliższą przychodnię, a nie najlepszego lekarza – to nie dostanie ich ten, kto stara się „czynić bliźniemu co jemu miłe” – to wyjedzie za chlebem w dal siną.
Tak więc – to nie żadni ONI, tylko my kreujemy naszą rzeczywistość.
Jeżeli pies wybiera budę zamiast pana – to łańcuch będzie jego nagrodą.
I tak właśnie się chyba dzieje.
Zniechęcamy – wręcz wyganiamy najlepszych.
„A potem będzie płacz i zgrzytanie zębów”…